List znaleziony na plaży

Miał jakiś dziwny kontakt ze śmiercią. Poetycki, liryczny? Nie wiem. Myslę, że Śmierć wpisała się także w moje życie. Jego Śmierć.
Nauczył mnie patrzeć na słońce smutnymi oczami. Za to niech będzie przeklęty. I za to co zrobił. I za spustoszenie, jakiego dokonał w moim siedemnastoletnim sercu. Ale za wszystko największą winę ponosi nasza Samotność. Samotność młodych ludzi, samotność życia z martwą perspektywą naszej przyszłości.
Nie wiem jaki był Zbyszek zanim go poznałam. Wszystkiego o nim nauczyłam się od jego matki. To ona wychowywała go w samotności po śmierci męża alkoholika. Męża-ojca, który dla Zbyszka pozostał symbolem wolności, symbolem życia, którego tak bardzo pragnął. Tak jak ojciec, Zbyszek chciał zostać marynarzem, tak jak ojciec – kochał wodę, powietrze, przestrzeń. Los pokierował jego życiem inaczej. Jeszcze w wojsku zachorował na gruźlicę. Dlatego nie mógł pracować w kopalni, dlatego nie mógł zarobić pieniędzy, żeby wyjechać do wymarzonej Australii. Eldorado tak bardzo odległe, że stało się jego obsesją. Obsesją, którą życie zniwelowało do szarej codzienności. Dzięki chorobie nie wyjechał. Dzięki chorobie zachorował na codzienność, której nie mógł sprostać.
Kiedy piszę te słowa Zbyszek już nie żyje. Razem z nim umarła moja niewinność, moja naiwność. Razem ze Zbyszkiem odeszło w niepamięć m0oje dzieciństwo. I zdolność, aby pokochać naprawdę. Bo jedyną osobą jaką pokochałam był on. Nie potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego. Nie pytam siebie dlaczego…
To co zrobił, a dzisiaj wiem to z całą pewnością, skazałoby go na potępienie. Skazałoby go na śmierć w moich oczach. Stało się jednak inaczej. I tego zrozumieć nie potrafię.
Na imię mam Justayna. Mój chłopak, Jacek, był normalnym, napalonym szczeniakiem. Dla niego ważne było, żeby zaspokoić potrzebę zapływającej w dolne partie jego ciała krwi. Dzisiaj to rozumiem. Ale dzisiaj jest już za późno.
Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie spotkała Zbyszka. Gdyby on nie opowiedział mi o prawdziwej samotności. Gdyby nie pokazał mi Księżyca i Słońca. Słońca, które jest być może jedynym świadkiem i sprawcą naszych grzechów, naszych miłości. Słońca, które doprowadza do obłędu. Słońca, które do obłędu doprowadziło całe nasze pokolenie.
Był starszy ode mnie, bardziej doświadczony. Myślę, że nie było to bez znaczenia. Tamtego lata zastąpił mi Boga i Diabła. Te dwie skrajności, w które już dawno cicho zwątpiłam. On odkrył piekło w sobie. Piekłem była dla niego ta dziura, zieś na południu Polski, piekłem było życie od wyjścia do pracy do przyjścia z niej do domu. Piekłem były cztery ściany jego pokoju, w których alkoholem otępiał swoją wrażliwość, aby móc następnego dnia obudzić się i spełnić swoją społeczną rolę robotnika, maszyny, części zamiennej w fabryce, w której pracował.
Nigdy nie rozmawialiśmy o tej dziewczynce, którą zamordował. Nigdy o tym nie mówiliśmy. Mieliśmy przecież tak mało czasu. Może dlatego stałam się jego krzyżem, jego odkupieniem? Myślę, że teraz na mnie spoczywa wina. Wina za to co zrobił… Ale na kim spoczywa wina za nasze wypalone uczucia? Za to, że odebrano nam nadzieję? Kto jest winien tej obłudnej, cukierkowej wizji serwowanej nam na okrągło – w telewizji, w radio, w gazetach, na ulicy, w szkole? Nie ma winnych. Wszystkiemu przyglądaliśmy się oczami dzieci. Można nam było powiedzieć, że będzie dobrze, wspaniale… W najgorszym razie mieliśmy wierzyć w Boga. Ale czy i Jego nam nie odebrano? Czy nie odbierano Go nam każdego poranka, każdej nocy? Czy i tego Jedynego Boga nie okradziono nam z jego cudowności? W co zatem mieliśmy wierzyć? My wszyscy, którzy nie mieliśmy dość siły, aby odnaleźć światło wśród nocy? Aby odnaleźć właściwą drogę? W co mieliśmy wierzyć, kiedy ujrzeliśmy noc w środku dnia? I komu mieliśmy wierzyć…
Kiedyś byłam romantyczną dziewczyną przechadzającą się z różą w ręku, trzymającą w dłoni inną dłoń – ukochanego chłopaka. Cóż, kiedy ta dłońodwróciła się ode mnie. Kiedy ten kwiat zwiądł zdradzony, przyćmiony blaskiem sztucznej biżuterii? Taka była Gośka. Dała Jackowi to, czego ja nie potrafiłam mu dać. Dała mu to, co dla mnie stanowiło wartość nadzwyczajną. To co dla mnie było diamentem, w jej życiu stało się tylko jarmarcznym świecidełkiem. Ale nie żałuję. Nie żałuję także, że moim pierwszym i jedynym mężczyzną był Zbyszek. To miało wymiar nadprzyrodzony. Jak najświętszy sakrament przyjęłam jego ciało. Przyjęłam jego rozpaczliwą, poszukującą nadziei miłość…
Ale najpierw uciekaliśmy razem. On przed prawdą, ja przed obłudą… Nie… On nie uciekał. On biegł. Wyprzedzałczas podążając do śmierci. A właściwie idąc za jej cichym szeptem, ulegając jej namowie, jej zachęcie… On dążył ku niej odnajdując w Śmierci coś pewnego. Coś, czego można się zaczepić, w co można uwierzyć. Tak jak w Słońce, które było naszym sędzią i katem, naszym najwyższym majestatem w obliczu faktu, że Bóg uciekł z naszego życia zabierając wszystko co najcenniejsze. Bóg, którego z naszego życia wygnała codzienność. Bóg, który został wypędzony – jak kiedyś Adam i Ewa – z raju naszych oczekiwań.
Matka Zbyszka jest najsilniejszą osobą na świecia, jaką znam. Szanuję ją bardziej, niż moich własnych rodziców. Moja matka nigdy nie zaznała takiego bólu, nigdy nie cierpiała w taki sposób. Myślę, że nie potrafiłaby sprostać świadomości, że jej dziecko jest mordercą, zboczeńcem – jakby powiedziała o Zbyszku. Co innego tamta kobieta. Kochała go do samego końca. Kochała go jak Matka Boska. Chciałabym myśleć o sobie w podobny sposób. Czy i ja pokochałam Zbyszka w podobny sposób? Na pewno było w tym coś z metafizyki. Bo przecież cała ta historia z boku wygląda nieprawdopodobnie. Ja, która nigdy w życiu nie zrobiłam nikomu nic złego i on… Zabójca ośmioletniej dziewczynki. Chociaż, muszę przyznać, że nie wiem, czy zdawałam sobie z tego sprawę, czy może oszukiwałam siebie aż tak bardzo… Nie wiem. Jednego jednak jestem pewna – pokochałam człowieka.
Wiedziałam co się stanie na plaży. Przeczuwałam, byłam pewna, że tak się to skończy. Nawet miałam nadzieję, że Zbyszek odważy się spełnić mój los tak, jak podszeptywała mu poezja. Nie stałam się jednak Henriettą. Miałam nadzieję…. Czy to nie smutne, że jedyną nadzieją w moim życiu stałą się tamta chwila? Chwila jego śmierci? Nie wiem kiedy zaczęłam myśleć o sobie jako o ofiarze. To przyszło samo. Ja – ofiara za ołtarzu człowieczeństwa, odkupicielka zbrodni, odkupicielka niespełnionych oczekiwań…
Heinrich von Kleist i Henrietta Vogel. Czy kiedykolwiek dowiedziałabym się o istnieniu tych dwojga? Czy dowiedziałabym się o miłości, która nie waha się poświęcić życia w imię samej miłości właśnie? Kiedyś Zbyszek zapytał mnie, czy zabiłabym się z miłości. Powiedziałam, że chyba nie… Czy i dzisiaj odpowiedziałabym tak samo? Umrzeć z miłości… Przecież nie miłość jest w tym wszystkim najważniejsza. Umrzeć! Zabić się…. Oddać w ofierze całą swoją wątpliwą przyszłość, pogrzebać w jednej chwili siebie, swoje dzieci i dzieci ich dzieci. Nie zostawić po sobie nic. Z wyjątkiem tego bolesnego spełnienia miłości… Czy to małao, czy dużo?
A jednak żyję. On, w którego rękach było wszystko, w którego rękach była odpowiedź na niewybaczalne pytanie…. Umarł. Zastrzelił się. Przez przypadek. Czy i to nie jest dowodem, że los płata nam figle, których nigdy nie spodziewalibyśmy się? Bo przecież i tak musiał umrzeć. Do tego dążył. Tego pragnął… Ale przez przypadek? Potykając się? Strzelając sobie w piersi? Może dlatego, że zabrakło mu odwagi? Nie wiem. Nie wiem też, co powiedziałby mi żyjąc jeszcze te parę minut dłużej. Może spytałby jeszcze raz:
Czy potrafiłabyś zabić się z miłości? I co bym odpowiedziała? Czy miałabym odwagę odpowiedzieć?
Wiele razy od tamtego lata zadawałam sobie pytanie, czy kiedykolwiek będę mogła oglądać morze. Czy będę mogła niewinnie spacerować po plaży wsłuchując się w szum rozbijających się o brzeg fal…. Co też ja piszę… Niewinność umarła tamtego lata… Nic w życiu nie mogłabym od tego czasu zrobic niewinnie. Ale oglądać morze…. Czy mogłabym?
Piszę te słowa w miejscu, w którym skończyła się nasza wspólna droga. Zbyszka i moja. W miejscu, do którego dotarliśmy w ten dziwny sposób – kradzionymi samochodami, walcząc o każdy kilometr, o każdą godzinę przyszłości. Piszę te słowa w miejscu, w którym przyszłość przestała istnieć. Nie wiem, czy ktokolwiek przeczyta ten dziwny list. List zostawiony na plaży. Ale, czy to ważne? Za chwilę podążę w kierunku drzwi, które stanęły otworem. Przejdę przez nie na drugą stronę. Czy będize tam kraina, o której tyle mówił Zbyszek? Czy tam jest jego marzenie? Marzenie, które również stało się moim…. Lepsza strona ciszy…
Dziękuję ci, Zbyszku, szczególnie za to, że nauczyłeś mnie słuchać drzew. Pamiętasz? Trzeba wybrać wysokie drzewo, kiedy wieje wiatr… Objąć je, przytulić się do niego… Oddać się mu, przyłożyć ucho i słuchać… I zamknąć oczy… Wtedy słychać jeszcze lepiej… Podobno drzewa potrafią przepowiadać przyszłość… Słyszysz?

Justyna


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *